
Minęło już kilka dni od sylwestrowych szaleństw, wszechobecnego składania życzeń z okazji Nowego Roku i strzelania tonami fajerwerków w każdym mieści. Ja jednak dopiero teraz ochłonąłem po wszystkich świąteczno-noworocznych wariacjach i mam czas opisać to, co działo się podczas tej jedynej nocy na pewnej imprezie, w której ja i moja żona Basia mieliśmy przyjemność uczestniczyć. Przed sylwestrem nie planowaliśmy niczego wielkiego. Od kilku lat chodziliśmy na huczne bale, tańcząc i bawiąc do samego rana. Tym razem uznaliśmy, że przyszedł czas aby choć jednego sylwestra spędzić w spokoju. Rozważaliśmy imprezę w Zakopanem, ewentualnie co jakiś czas teleportując się za pomocą pilota od telewizora do Warszawy czy Katowic, oczywiście z pozycji wygodnej kanapy. Jednak tydzień przed sylwestrem, do Basi zadzwoniła szefowa, serdecznie zapraszając ją, i mnie przy okazji, na imprezę do ich domu. Rad, nie rad, nie bardzo mieliśmy jak odmówić. Właścicielka firmy, w której pracowała moja druga połówka, była nieco specyficzną osobą. Generalnie nie z pouchwalała się ze swoimi pracownikami, trzymając wszystkich raczej na dystans. Jedną z nielicznych, o ile nie jedyną, w firmie, która miała z nią jakieś bliższe kontakty była Basia. Czy to przez sumienność, czy przez sposób bycia, czy jeszcze przez inne aspekty, akurat mojej żonie udało się „skruszyć” nieco szefową i z nią zaprzyjaźnić. Do tego szefowa, jako prawdziwa kobieta biznesu, była nieugięta w swoich działaniach. Nie akceptowała odmowy ani żadnych wykrętów, jeśli poczuła, że nie są poparte konkretnymi argumentami. W związku z tym, nie tylko nie wypadało nam odmówić, ale nawet nie specjalnie było jak się wykręcić, bo żona już wcześniej w firmie zdradziła, że nie mieliśmy żadnych konkretnych planów na ten wieczór. Ustaliliśmy więc z żoną, że pójdziemy na tego sylwestra, a najwyżej jeśli nie będzie nam się podobało, albo jeśli będzie zbyt drętwo, to po północy ulotnimy się po angielsku.